01. Sąsiedzi
"Sąsiedzi" w Polsce wywołują czeskie skojarzenia ale ich zostawiłem sobie na finał. Są w planie tuż przed wjazdem do Polski po okrążeniu globu. Tymczasem wszystko zaczęło się "po czesku" - fuksem. Dotarłem na przejście graniczne Hrebenne - Rawa Ruska, gdzie ruch indywidualny nie działa i przepuszczane są wyłącznie pojazdy z silnikiem. Rower się nie kwalifikował. Polska strona mnie wypuściła bez żadnych problemów ostrzegając, że być może będę musiał zaraz wracać i robić kolejne podejście w Medyce.
Nie było potrzeby. Kreatywna straż graniczna po ukraińskiej stronie przypięła mnie do kierowcy furgonetki i wszyscy "udaliśmy", że przejeżdżam tę granicę na pace samochodu dostawczego. Konstruktywne myślenie idące w parze z chęcią szczerej pomocy wśród wszystkich służb mundurowych to niezwykła zaleta. Bezmyślne chowanie się za "formułkami z tabelki" potrafi czasem bardzo skomplikować życie ale o tym opowiem wam przy okazji lotu na Borneo.
Rowerem przez Ukrainę
Mówimy po polsku
Pierwszy raz w tej podróży odezwał się mój 30-letni język rosyjski chociaż w efekcie okazało się, że na linii Rawa Ruska - Lwów ze wszystkimi doskonale można porozumieć się po polsku - trzeba dobrze artykułować i mówić nie za szybko. Więc ja mówiłem po polsku, odpowiedzi były po ukraińsku i wszystko grało.
Pierwszym błędem, który zrobiłem jeszcze przed wyjazdem z Polski była rezygnacja z zabrania ze sobą przyczepki, którą specjalnie na ten wyjazd kupiłem. Krótko po przekroczeniu granicy musiałem poprzekładać torby, bo przednie koło rwało do nieba jak w "E.T.".
Trasa do Lwowa to ten etap podróży, na którym zwątpienie w słowa tych, którzy jechali przez Ukrainę rowerem, w jakość ichniejszych dróg wzbierało na sile. Nawierzchnia idealna. Widoki cudne. Nawet sama droga choć nowa, to niezbyt uczęszczana. Były etapy, na których w zasięgu wzroku byłem jej jedynym użytkownikiem. Ten kawałek bez żadnych problemów przejechałem na raz - dobry start. Jeszcze tylko most na rzece o wdzięcznej nazwie "Marusia" i jesteśmy prawie na miejscu.
Lwów - miasto bajeczne. Według mnie drugi Kraków. Nawet ładniej. Ludzie przemili. Tanio. Po dniu zwiedzania ze szczególnym uwzględnieniem historycznie polskich miejsc przyszedł czas na organizację ... przyczepki. Z pomocą koleżanki Natalii sprawę załatwiliśmy błyskawicznie. Sama przyczepka kosztowała 30% mniej niż jej polski odpowiednik. Jeszcze tylko przeładunek toreb, spięcie przyczepy z rowerem i ruszam dalej. Kierunek - Czerniowce. Na trasie miasta Bursztyn, Kołomyja, Iwano-Frankiwsk i Śniatyń.
Kowal ratuje wyprawę!
Kowal i Mikołaje
Za szybko się nie dało - na wjeździe do Iwano-Frankiwska śruby w zestawie z przyczepą strzeliły. Zaczęło lać. Bardzo. Spinam wszystko wąsami do porządkowania kabli (to jedno z podstawowych narzędzi, które musisz ze sobą mieć) na stacji benzynowej i ... z pomocą przychodzi kowal. Mieszka kilka kilometrów dalej. Tankuje dostawczy samochód. Krótka rozmowa i wszystko ląduje na pace. Po pięciu minutach jazdy rozpakowujemy się na jego podwórku i od razu bierze się za naprawę. Pyta czy mam gdzie spać dzisiaj. Odpowiadam, że nie. Mówi, żebym nie szukał i został w jego domu - kolacja z całą rodziną, włoskie wino, włoskie sery, bo wszystko co robi, eksportuje do Włoch więc jest tam kilka razy w miesiącu, przemiła atmosfera. Jak rozmawiamy? Ja po polsku, on po ukraińsku - wszyscy wiedzą o co chodzi. Rano śniadanie i pożegnanie - świat czeka.
Z domu kowala jadę na rynek w Iwano-Frankiwsku i co widzę? To miasto partnerskie Tomaszowa Mazowieckiego, w którym spędziłem lata przedszkola (Nr 7), szkoły podstawowej (Nr 12) i liceum (Nr 1).
Pamiątkowe zdjęcie z Mikołajem
Jeszcze dobrze nie wyjechałem za miasto, a na dość stromym podjeździe zatrzymuje się samochód. Wysiada Mikołaj, pyta skąd jadę, gdzie następny przystanek i czy nie potrzebuję pomocy. Jego córki uczą się w Polsce. Żona robi pamiątkowe zdjęcie, żegnamy się i kontynuuję wspinaczkę.
Paliak! Paliak!
Daleko nie ujechałem, piękna droga środkiem lasu, zielono i gorąco. Słyszę "Paliak! Paliak!". Odwracam się, a na polanie spora grupa żołnierzy macha zapraszając. Standardowa seria pytań - skąd, dokąd, po co. Żegnali kolegę, który zginął na froncie, a musicie pamiętać, że wyjechałem w chwili, gdy ukraińsko-rosyjski konflikt wokół Krymu kipiał. Pamiątkowe zdjęcie i cała torba prowiantu na dalszą jazdę ląduje na moim wózku. Podejrzewam, że gdyby autobus, którym przyjechali jechał w moim kierunku, miałbym problem z wybronieniem się od podwózki, tak jak nie udało mi się obronić przed przyjęciem 10 kilogramów jedzenia.
Pieniądze nie są najważniejsze
Zbliżam się do miasta Kołomyja, na horyzoncie Karpaty. Robi się ciemno. Ponieważ nie może być zbyt łatwo, w przegubie przyczepy strzela stalowa linka. Droga na wsi, noc. Jadę bo, uwaga, mam rezerwację na pokój w jakiejś gościenicy - latarką świecę po domach, nic nie widać. Sprawdzam mapę - przejechałem o dwa kilometry. Powrót i znów latarka w akcji. Wygląda na to, że chyba dzisiaj śpię przy drodze. Mijam gospodę, w której jest jakaś impreza. Jest impreza - jest życie. Pytam o adres gościenicy z rezerwacji.
- Chociesz komnatu? - pada pytanie.
- Da! - odpowiadam.
Mam nocleg w zestawie z weselem. Bosko jest. Pracownicy po polskich doświadczeniach w branży gastronomicznej - super ekipa, DJ również.
Rano ekspresowa mobilizacja i w drogę. Plan numer jeden to naprawienie przyczepy. W tym celu muszę wrócić do miasteczka, które minąłem, czyli jakieś 15 kilometrów w przeciwnym kierunku. Jadę przez wieś i widzę, że to całkiem przyjemna wioska. W nocy wyglądała jak trzy domy w lesie. Jest sklep, a w nim wszystko! Śrubki, podkładki, wiadra, chleb i masło i by było bosko, gdybym miał przy sobie jakieś hrywny. Nie mam, bo przecież miałem wracać do miasta ale ... rozmowę którą odbyłem w tym sklepie zapamiętam na zawsze.
Skromniutkie małżeństwo, biedny wiejski sklepik. Znalazłem w nim wszystko czego potrzebowałem i mówię pani, że pojadę wymienić pieniądze do miasta i zabiorę to po powrocie. W odpowiedzi słyszę coś co sprawia, że otwieram szerzej oczy. Nie muszę płacić, pieniądze nie są najważniejsze. Najważniejsze, że naprawione i mogę jechać dalej.
Sztuka improwizacji
W tym miejscu powiem Wam coś, co być może już kiedyś obiło Wam się o uszy - im dalej przemieszczacie się na wschód tym bardziej ludzie myślą kategoriami "człowiek", a nie "kasa". Mają niewiele ale i tak się z tobą podzielą, pomogą ci nie oczekując nic w zamian. Łączenie roweru z przyczepą naprawione. Zostawiam dwa dolary - bardziej na pamiątkę. Jadę dalej.
Więcej szczęścia niż rozumu
Przejeżdżam przez Kołomyję z przystankiem na wodę mineralną, pierwotnie piwo - zaprosił mnie chłopak, który całą Polskę przejeździł ciężarówką i wrócił właśnie do domu na dwutygodniowy urlop. Z półgodzinnego spotkania robią się dwie godziny, będzie ciężko to nadrobić. I tak też się dzieje - do miasta Śniatyń, które jest kolejnym przystankiem na mojej trasie znów wjeżdżam w nocy, choć powiedziałem sobie, że w nocy jeździć nie będę. Jest ciekawiej - w Internecie tanie motele trzy, ceny na poziomie 8-10 zł za noc - rewelacja. Nie rezerwowałem. Myślę - małe miasto, załatwimy sprawy z biegu. I załatwiliśmy - w każdym brak pokoju. I gdy szykowałem się na wyjazd w kierunku lasu za miastem, żeby ustawić namiot, dołączył do mnie na rowerze chłopak - skąd jadę, dokąd, czy mam gdzie spać - seria pytań i wiemy wszystko. Fuks najwyższej kategorii! Złapał za telefon i w ciągu pięciu minut miałem zorganizowany parking dla roweru w sklepie rowerowym, w którym pracuje, kolację, nocleg i śniadanie.
Zbawcy ze Śniatynia
Przed Czerniowcami łapie mnie samochód na łódzkich blachach. Kierowca pracuje w Piotrkowie Trybunalskim, ma urlop, jedzie spotkać się z rodziną. Pamiątkowe zdjęcie i jedziemy dalej. Wjeżdżam do miasta. Na dość stromym podjeździe wita mnie czołg i ... kocie łby. Najgorszy rodzaj drogi, który możesz trafić jadąc załadowanym po brzegi rowerem z przyczepą, choć niezwykle urokliwy. Odwiedzam zabytkowy uniwersytet i gdy już mam opuszczać miasto spotykam ... rowerzystę z Brazylii. Jedzie na północ i co ciekawe, spodziewał się mnie, bo rozmawiał z Mikołajem ze Śniatynia, u którego fuksem znalazłem nocleg. Krótki postój w bramie, pomagam mu naprawić zerwane sakwy, pamiątkowe zdjęcie i każdy z nas rusza w swoją stronę.
Polska i Brazylia w ukraińskiej bramie
Droga zaczyna falować, noc się zbliża. W tej części Ukrainy nocą na drodze widać tyle, ile oświetli twoja latarka więc śpię ... gdzieś, ciężko stwierdzić gdzie. Dookoła las.
Ciemność widzę!
Województwo podolskie
Następnego dnia wjeżdżam do kolejnego historycznie polskiego miasta - Chocimia. Twierdza, która pamięta bitwę 1673 roku, robi wrażenie. Stąd przez Dniestr, śladem uciekających wojsk tureckich, jeszcze tego samego dnia docieram do kolejnego miasta wielkiej Rzeczypospolitej - Kamieńca Podolskiego. Wiecie, że w 1434 roku była to stolica województwa podolskiego?
Co ciekawe - ruszyłem w tą podróż w czasie konfliktu krymskiego i powiem wam, że temat ten pojawiał się często w rozmowach ze spotykanymi na trasie ludźmi. Być może zdziwi was to, co słyszałem, być może nie ale ... na całej trasie od polskiej granicy, przez Lwów, Chocim do Kamieńca, nikt nie miał nic przeciwko temu, by znów stać się częścią Polski, gdyby w przyszłości doszło do podziału Ukrainy.
Kamieniec Podolski - miasto magiczne, twierdza zjawiskowa. Samo jego położenie jest wręcz bajkowe. Okala je jar Smotrycza - głęboki, piękny. Wielkie kamienne mosty, w dole strumyk, na ścianach wąwozu wodospady. Mam wrażenie, że widziałem zbyt mało - zostaję jeden dzień dłużej.
Kamieniec Podolski
Mapa kłamie
Ruszamy w kierunku Mołdawii, choć wielki niedosyt pozostał. Oglądam mapę - mamy to. Zostałem dłużej ale zaraz to nadrobię - tu jest Uście, a tam most przez Dniestr. Oszczędzam jeden dzień. Jeszcze po drodze uświadamiają mnie, że tam mostu nie ma, chociaż mapa go pokazuje, ale jest prom. Myślę - super, ważne, że jest przeprawa i to nie tak daleko - 20 km. Mapa oszukuje więc na tym odcinku pytam profilaktycznie o prom pięć razy w sklepach po drodze i szósty kierowcy autobusu, który ma pętlę pół kilometra od promu. Parom rabotajet? Da, rabotajet! - słyszę. Więc zmylony mapą ale pocieszony przez lokalnych docieram do przystani - promu jakoś nie widać ale na przystani ktoś się krząta.
- Parom rabotajet? - pada ostatnie pytanie.
- Niet! Byl w proszlom godu. W etom niet.
Super! No to zawracamy. Kamieniec wita mnie z uśmiechem po 40 kilometrach, a ponieważ do mojego powrotu zdążyło się rozpadać, postanawiam zostać na noc w bardzo miłym hostelu, gdzie jestem jedynym gościem. Prowadzi go starsza Pani - Polka razem z córką. Pyta o Kartę Polaka, bo chciałaby wrócić do Polski.
Rano pobudka wcześniej niż zwykle, bo po dwóch dniach straty muszę odcinek z Kamieńca do Mamałygi zrobić w jeden dzień. Udaje się bez problemów. Droga cudo - faluje wśród zieleni u podnóża Karpat. Zero samochodów i ... brak sklepów - kończy się woda. Spotykam na trasie dwóch zrelaksowanych chłopów - wypasają bydło. Pytam czy jest tu jakiś sklep niedaleko - niestety praktycznie do samej granicy nie ale są studnie z których można pić - zbawienie! Ta woda była pyszna, jak z lodówki!
Studnie przy Mamaliga Highway
Oczywiście bez jeszcze jednego spotkania Ukrainy opuścić się nie da - zatrzymuje się para - dostaję cukierki, słodkie bułki i coś do picia. Oboje pracują w Polsce, w Warszawie!
Mamałyga! Wjeżdżam do Mołdawii. Prawie się udało.
Drugą część ukraińskiej przygody znajdziesz w opowieści “06| Ukraina. Chrzest bojowy.” Tymczasem zapraszam do Mołdawii w dwóch częściach (“02| Mołdawia. Falstart.” oraz “04| Mołdawia. Jak tu spokojnie.”) i Naddniestrza (“05| Szeryf. Kraina Lenina.”). Album “Ukraine” ze zdjęciami z całej trasy przez Ukrainę jest wśród moich galerii.