10. Miś w lesie
Witamy w Gruzji! Tak brzmiało najbardziej sympatyczne powitanie jakie dotychczas miałem na trasie. Pani celnik wbiła pieczątkę do paszportu i mógłbym już zaczynać gruzińską przygodę, niestety statek z redy do portu wszedł w środku nocy więc poprosiłem o możliwość zejścia z pokładu rano. Nie było problemu. Zresztą żeby wyładować rower, musiałem poczekać na rozpakowanie całego piętra ciężarówek, bo przy załadunku przetransportowano mnie na górny dek. Pamiętacie? Na tym statku było 50 ciężarówek i ja z rowerem. Wtedy jeszcze ciągnąłem ze sobą przyczepę.
Rano okazało się, że pieczątka w paszporcie to właściwie całość odprawy. Zjechałem ze statku o godzinie 9:00 rano.
"POLICE"
Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie na bramie wyjazdowej z portu w Poti. Miłe powitanie przez ochraniającą port Policję (nie będzie to ostatni kontakt z Policją w Gruzji) - standardowa seria pytań skąd, dokąd, upewnienie się przez krótkofalówkę, że mogę opuścić port z rowerem i już prawie bym to zrobił gdyby jeden z Policjantów nie wpadł w trakcie naszej rozmowy na pomysł zamienienia się czapkami. Dostałem ofertę przehandlowania mojej sportowej z trzema paskami na fachową gruzińską z napisem “POLICE”. Prawie się zgodziłem ale przez głowię przebiegła mi myśl, że przecież w Polsce za podszywanie się pod Policję gonią, więc pewnie tam też. Spytałem co mam mówić jak mnie jakaś “Police” zatrzyma po drodze. Ciężko będzie wytłumaczyć posiadanie oryginalnej policyjnej czapki i może to skutkować zatrzymaniem i przesłuchaniem w celu uzyskania informacji z serii “gdzie jest ciało”. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z policjantem i faktycznie - przyznał mi rację. Zamieniliśmy się na czapki tylko do zdjęcia. Z Poti do Batumi dystans nie jest długi - 70 km. Daleko nie ujechałem. Droga E70 na tym odcinku ma fragmenty, na których oznaczona jest jako autostrada, a jak wiadomo po autostradzie rowerem niebardzo. Mignęły koguty, zatrzymuje mnie Policja (to by było pierwsze spotkanie na którym musiałbym spowiadać się z czapki tak na marginesie) - dokąd jadę, czy znam drogę i uwaga - czy mam co pić. Dzień był faktycznie gorący. Dostaję butelkę wody, skrótową informację o trasie i życzą mi bezpiecznej jazdy. Miło, prawda? Policja w Gruzji jest bardzo amerykańska stylem - fajne to! W Polsce bym się spodziewał innej interwencji - u nas wciąż dominuje podejście na zasadzie “no to ma pan problem”, a nie “jak możemy pomóc”. Jadę dalej. Skuterkiem dogania mnie chłopak, na bagażniku turystyczna lodówka owinięta kartonem. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
- Morożenoje chociesz? - pyta.
- Da! - odpowiadam, chociaż nie do końca wiem o co mu chodzi. Brzmi mroźnie, coś chce dać, to biorę.
Dostaję dwa lody! Lody w Gruzji dostawałem często. Na mniej więcej 15 przystanków pod typowo wiejskimi sklepikami, gdzie stawałem, żeby kupić wodę albo coś do jedzenia, 12 razy dostałem lody! Bomba! Co więcej - z mniejszą lub większą regularnością przy drodze pojawiają się krany i woda z nich nadaje się do picia. Rewelacja!
Chwila rozmowy i ruszam dalej przygotowany psychicznie na jedną niespodziankę - w okolicach Kobuleti trzeba się wspinać. Bardzo. Dwa krótkie ale bardzo strome podjazdy dają w kość. Nagrodą jest to, że po nich do Batumi wjeżdża się z rozpędu. W okolicach tych podjazdów jest jeszcze jedna warta uwagi rzecz - Petra Fortress z VI wieku ale zdecydowanie lepiej oglądać ją z dołu niż z góry, a najlepiej, co wnoszę po znalezionych w Internecie zdjęciach, z pokładu helikoptera, hahahah.
Do Batumi dotarłem tuż przed zachodem słońca. Miejsce znalazłem wyborne - polski hostel tuż obok ulicy i ronda Lecha i Marii Kaczyńskich przy nadmorskim nowym bulwarze. Bardzo miły gest z gruzińskiej strony, zresztą po Ukrainie Gruzja była kolejnym krajem na trasie, w którym informacja o tym, że jadę z Polski otwierała ludzi. Lubią nas tam! Może o tym świadczyć fakt, że na wjeździe do miasta z okna samochodu wychylił się chłopak, który z entuzjazmem krzyknął do mnie “O! Z Polski! Dzień dobry pani!” całkiem niezłą polszczyzną, hahaha. Uśmiechnąłem się, pomachałem, pomyślałem - miło.
Freedom Hostel Batumi
Wielki gość po lewej za moimi plecami to Tomek - szef interesu i jego mama po prawej - szefowa wszystkich szefów. Gdy wyjechała do Polski, impreza nie chciała się skończyć, hahaha. Przez chwilę byłem tam “menedżerem drugiego piętra”. Przednia ekipa. Bardzo mi pomogli!
Pożegnanie z Freedom Hostel Batumi
Ach, Batumi!
Batumi - miasto cudne - z jednej strony góry, z drugiej morze. Ludzie mili. Mógłbym tam zamieszkać, tym bardziej, że jako Polak mam tam legalne prawo pobytu i pracy przez okrągły rok. Duże nie jest ale uroku w nim więcej niż kwadratowych kilometrów pod nim. Wielkie plaże, niesamowity bulwar biegnący brzegiem Morza Czarnego - raj dla rowerzystów i spacerowiczów. Kuchnia boska - bardzo kaloryczna. Lubię to! Chinkali miałem dość po tygodniu - to lokalne pierogi z mięsem - tak dobre, że jesz codziennie. Chaczapuri z jajkiem zjadłbym choćby zaraz.
Batumi przeszedłem wzdłuż i wszerz łapiąc na zdjęciach elementy gruzińskiego życia i nadmorskiego krajobrazu ... i ją - najlepszą fontannę, którą kiedykolwiek widziałem. Gdyby tryskała mlekiem to złapałbym ją też oburącz, hahaha. Jak w muzyce - od “C” w górę zawsze wdzięczniej, hahaha! Gdzie jest - nie powiem wam! Jest, pojedźcie i poszukajcie. Po drodze znajdziecie wiele ciekawych miejsc - Alfabetyczną Wieżę, pomnik Medei czy ruchomą instalację “Ali i Nino”. Przy niektórych lokalach na chodniku stoją tabliczki z hasłem “Czacza!”. Przy tych temperaturach tańcuje się po tym bez muzyki! Polecam spróbować.
Najlepsza fontanna świata!
Postój w Batumi przedłużył się bardzo ze względu na pogodę i sprawy techniczne - to tam zdecydowałem się raz na zawsze porzucić przyczepę, która sprawdzała się na płaskim terenie ale z racji przegubu przy podjazdach działała jak hamulec ... a ruszałem w góry. Misja nie była tak prosta jak mogłaby się wydawać. Miałem za dużo bagażu. Część elementów do montażu toreb w nowej konfiguracji trzeba było zrobić samemu, no może nie do końca - z pomocą lokalnych spawaczy. Poszło sprawnie. Do dzisiaj się trzyma. Batumi opuściłem z towarzyszem. Kolega, którego poznałem na miejscu - Ukrainiec Kirył, który mieszka w Batumi i jeździ z gośćmi hostelu w góry stwierdził, że jakiś czas temu był rowerem w Turcji i chętnie by się znowu gdzieś przejechał, a że ma trzy wolne dni przed wejściem do nowej pracy, to w kierunku Goderdzi przejedzie ze mną tyle, ile jesteśmy w stanie zrobić w ciągu dwóch dni, a potem tą samą drogą wróci z pomocą jakiegoś samochodu. Dojechaliśmy do Khulo z przystankiem na kemping w Kedzie.
Nocleg pod Kedą
Największa zaleta podróżniczej Gruzji - miejsc do dzikiego biwakowania jest mnóstwo, kraj przecina sieć rzeczek i strumieni. Jest woda - jest wszystko. Jest czysto! Gdzie się rozbijasz? Obok rzeki - nikt nie ma nic przeciwko temu ale nie stawiaj namiotu przy samej wodzie, bo czasem otwierają zapory i można dać się ponieść strumykowi, który na chwilę staje się całkiem rwącą rzeką. Gdzie się myjesz? W rzece! Im wyżej się wspinałem, tym bardziej droga wiła się między stromymi stokami cudownie zielonych zboczy. Byłem coraz bliżej chmur. Wreszcie nadszedł moment, w którym skończył się luksus - skończył się asfalt!
Droga do Goderdzi
Proszę państwa, oto miś!
Przed samym przełomem w Goderdzi zabrakło mi mocy - w rowerze i w nogach. Robiło się ciemno, wyraźnie zwolniłem, a do szczytu miałem jeszcze około 15 kilometrów. Droga nie pomagała - luźny piach, ostre kamienie - trzeba było uważać. Jakieś 8 kilometrów przez samym przewałem (“pereval” - tak mówią na to miejsce) zaczął ze mną biec piesek, ten po lewej stronie na zdjęciu. Początkowo przebiegł wieś w której do mnie dołączył. Myślałem, że odpuści ... ale nie odpuścił. Zacząłem więc na przystankach dawać mu wodę i ciastka. I tak się razem wspinaliśmy. Ja stawałem - on stawał, ruszałem - biegł ze mną.
Wesoła kompania
Trzy kilometry przed szczytem, w miejscu gdzie droga już niemal zygzakiem pięła się po ścianie góry, do rudego pieska dołączył drugi - wyglądał jak wyżeł. Siedział z ludźmi doglądającymi uli przy drodze. Oba młode. Rudy mnie pilnował, wyżeł bawił się rudym i kompanów miałem już dwóch. Obu dawałem wodę i ciastka. Zrobiło się bardzo stromo, była noc. Czułem się bardziej zmęczony niż na całej dotychczasowej trasie przez Ukrainę, Mołdawię, Rumunię i Bułgarię. Noc w lesie w Gruzji jest ... ciemna dość. Na moje szczęście drogę z jasnego piachu oświetlał księżyc w pełni.
Czarny las dookoła, jasny piach pod nogami, a w odległości około 150 metrów ode mnie duży ciemny cień. W nocy wyglądał jak fałda na i tak nierównej drodze więc nie zwracasz na niego uwagi. Odpalam latarkę, widać tyle samo ... czyli nic. Psy przestają się ganiać, zaczynają szczekać. Wszystko trwa 15 sekund. Ruszam dalej. Zapomniałem dodać - w tym momencie szedłem już pchając rower przez jakąś godzinę. Psy wracają do zabawy. Podchodzę bliżej zacienionego miejsca ale cienia nie ma. Widocznie jestem wyżej i światło już tak fałdy nie akcentuje, by było ją widać. Postanawiam rozbić obóz na wysokości “cienia” na odsłoniętym kawałku góry z którego sterczą jakieś metalowe rury.
Noc mija spokojnie. Jest chłodno, bo jakby nie było to już ponad 2000 metrów nad poziomem morza jak pokazuje G-Shock. Moi nowi kumple wczołgują się pod namiot. Wszyscy zasypiamy.
Pobudka jest wcześnie. Zawsze wstajesz prawie ze słońcem gdy śpisz w namiocie. Wychodzę - widok boski. Wjechałem nad chmury! Dookoła lasy, a mój namiot stoi na ... brzegu stoku narciarskiego, bo okazuje się, że zimą miejsce do którego się wspinam to popularna narciarska baza. Metalowe sterczące rury to szkielet barier ochronnych - latem odsłonięty.
Odpalam kuchenkę, robię kawę. Mimo niemal wyczynowej jazdy na rowerze kawa z papierosem jest najlepszym pierwszym śniadaniem. Nie mam nic dla psów, zjedliśmy wszystkie ciastka. Dostają tylko wodę. Piją z mojej menażki i od razu zaczyna się zabawa. Tym razem wyżeł przyniósł kamień do rzucania.
Pobaw się ze mną człowieku!
Na polanę wchodzi chłop, przed nim stado krów. Mieszka w chacie, której nocą w ogóle nie widziałem, a i o świcie wyglądała na opuszczoną. Zaprasza na śniadanie. Mówię, że z przyjemnością go odwiedzę, tylko wszystko spakuję.
Biwak sprzątnięty, rower gotowy do drogi. Schodzę z góry do chaty, którą pokazał. Parkuję pod płotem. Pytam czy mogę skorzystać z wody. Dostaję miskę, mydło - tak w górach Gruzji wygląda mój poranny “prysznic”. Pijemy kawę, którą zrobiła jego córka. Rozmawiamy.
- O której tu wczoraj przyjechałeś? - pyta.
- Koło 21:30, może 22:00.
- Widziałeś niedźwiedzia? Schodził o tej porze z tamtego lasu - pokazuje las za drogą nad miejscem w którym stał namiot - i poszedł tam - pokazuje las poniżej swojej chaty. Wielki był.
- Nie.
I odpowiadając na to pytanie uświadomiłem sobie, że cień, który pojawił mi się na drodze i który widziałem przez może 15 sekund to mógł być właśnie on, a moment w którym psy przestały się ganiać i zaczęły szczekać był chwilą, gdy w nocy stanęliśmy na przeciwko siebie.
Jak teraz o tym myślę, to dużo szczęścia w całej sytuacji miałem przygarniając obu kudłatych kompanów, dużo szczęścia, że mnie nie zostawiły i najwięcej, że zrobiłem cztery przystanki po drodze, gdy dawałem im ciastka i wodę. Bez tych postojów mógłbym być 100 albo 150 metrów bliżej tego “cienia” i sprawy mogłyby mieć zupełnie inny obrót. Najgorzej misia zaskoczyć, a gdy rower prowadzisz, to przemieszczasz się niemal bezszelestnie.
Na szczycie stanąłem przed południem. Szybko zaprzyjaźniłem się z parą starszych turystów z Niemiec, którzy rajd po Gruzji robili motorem z osobową przyczepką na boku. Dostałem brzoskwinie. Stąd droga biegła już tylko w dół ... i wiecie co? W połowie jedzenia arbuza, a musicie wiedzieć, że gruzińskie arbuzy są ogromne i pyszne, obok mojego roweru parkuje drugi - z Polski! Kolega podwiózł się ciężarówką ale zjeżdżać będzie ze mną! Wszyscy jedziemy w tym samym kierunku - do Achalciche.
Polska w Gruzji
To, że droga biegnie już tylko w dół nie oznacza, że będzie lekko. Ciężki rower, duży spadek i żadne hamulce cię nie zatrzymają, bo po piachu i luźnych kamieniach ślizgasz się jak na lodowisku, a nie sztuką jest rozpędzić rower z górki - sztuką jest go zatrzymać, hahaha. W “takich”górach mimo bólu egzystencji na podjazdach, zdecydowanie bardziej wolę je niż zjazdy. Las Beshumi - cudny, dziki. To takie miejsce w którym możesz pić prosto ze strumienia lub wodospadu, których na drodze minąłem kilka, bez obawy o zdrowie. Ludzi brak.
Kierunek - Wardzia!
Wszystko co pięknie - mija więc wracamy na asfalt. Żegnam się z kolegą z Polski - jest wolniejszy, zostaje z tyłu, ja jeszcze tego samego dnia docieram do Achalciche. Jest wieczór. Pytam taksówkarzy o tani nocleg. Podprowadzają mnie dosłownie pod drzwi hotelu, który pamięta jeszcze czasy ZSRR.
Kolejny dzień to chwila oddechu po górskich przygodach. W nogach nie czuję zmęczenia ale siedzenie prosi o litość. Idę obejrzeć twierdzę Rabati. Jest zjawiskowa!
Twierdza Rabati w Achalciche
Spacer po i wokół twierdzy konsumuje niemal 5 godzin. Spóźniam się na busik do Wardzi. Dlaczego busik? Jeszcze wyczuwam potrzebę “odrobiny litości”. Pani z informacji turystycznej uświadamia mnie, że mogę pojechać dzisiaj z tym, że już dzisiaj nie wrócę. Czekam do jutra. Wsiadam. Po 30 minutach jazdy zaczynam żałować, że nie jadę rowerem. Jeżeli myślisz, że te busy zabierają tyle osób ile jest miejsc siedzących to jesteś w błędzie - jedzie tyle ile wejdzie na “dopych”. Tlen się kończy, słońce pali. Droga mija szybko, bo poznaję przesympatyczną parę z Izraela - rozmawiamy. Jak mam wam w tym miejscu coś doradzić, to niewiele drożej od busa wychodzi taksówka przy 3-4 osobach i jazda jest dwa razy krótsza - wpadliśmy na to w połowie drogi nie tyle do samej Wardzi, co do stanu omdlenia. Uwaga - taksówki mają klimatyzację, busy - nie.
Kompleks klasztorny w skale robi niesamowite wrażenie - jest olbrzymi, kaplica funkcjonuje - można zapalić świeczkę, można się pomodlić. W karmę wierzę, swojego boga jeszcze nie znalazłem więc skupiłem się na zwiedzaniu. Jedynym problemem jest zestawienie busów, bo czas między pierwszym, który przyjeżdża do Wardzi, a ostatnim, który wraca do Achalciche to 3 godziny - o 3 za mało, żeby spokojnie wszystko zwiedzić. Dwie i pół godziny wchodziłem do góry, wracałem z najwyższych chodników 30 minut, na prostych biegnąc, żeby zdążyć wrócić na parking. Zobaczyłem połowę.
Wardzia
Podróż do źródeł
Czas na mnie. Kolejny przystanek - miejsce w którym tryska najlepsza mineralna woda na świecie - Bordżomi. Jednakowoż nadmienić muszę, iż butelkowana sklepowa przyswaja się bez problemów - uwielbiam! Po tej prosto ze źródła nieco mnie pogoniło, niestety bez wpływu na prędkość roweru, choć smakowała wybornie, hahaha.
Podróż do źródeł
Krótko po opuszczeniu Bordżomi dotarła do mnie informacja, że pożar strawił dużą część zdrojowego parku. Szkoda, bo miejsce niezwykle urokliwe.
Każdy kolejny zakręt na trasie przez Gruzję wygląda jak ładna widokówka. Jadę do jedynego miejsca na świecie w którym po dziś dzień lubią Stalina - do Gori. Kibicują mi z kominów napisy pamiętające jeszcze jego panowanie, choć droga przewrotnie lekka i przyjemna. Nadal zjeżdżam.
"Slawa trudu!"
Dobrym posunięciem było wybranie właśnie jej, choć polecano mi trasę Kutaisi - Tbilisi. Moja biegła szlakiem średniowiecznych zamków - wszystkie z X-XII wieku, część w ruinie, a ponieważ nawet samochody jadące z Batumi do stolicy unikają Goderdzi jak ognia, większość czasu byłem na drodze sam, sporadycznie mnie ktoś minął, wyprzedził. Do Gori dotarłem przed zachodem słońca. Tu też z daleka przywitała mnie twierdza na wzniesieniu w samym centrum miasta, do którego wjechałem przez majestatyczny most Aleją ... Stalina.
Dom Stalina
Centralnym punktem miasta Gori jest plac, a na nim wiejska chata - odrestaurowana, osłonięta przed deszczem. Dostęp do niej mają wszyscy. To dom Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwilego znanego bardziej jako Stalin. Tak, Stalin był Gruzinem.
Dom Stalina
Za domem stoi potężny gmach muzeum, w którym znajdziecie zbiór miliarda prezentów, którymi go za życia obdarowano, obok - słynny pancerny wagon pamiętający czasy Jałty i Teheranu - to w nim dzielono świat. Jestem wcześniej - jest pusto. Robię kilka zdjęć i ruszam do stolicy.
Krajobrazy ponownie jak z bajki. Gruzja jest tą stroną świata, w której niemal na każdym kroku widok zapiera dech w piersiach, szczególnie gdy podróżujesz przez góry. Na trasie coś, co widziałem w Wardzi - wykute w skale miasto ale znacznie wyżej, miejsce prawie niedostępne i jakby ciągle w budowie - być może dlatego nie doszukałem się żadnej wzmianki na jego temat.
Skocz po bułki! Okej! Aaaaaaaa ... bum!
Już prawie!
Nad horyzont schodzą chmury. Zaczyna padać. Do Tbilisi całkiem niedaleko. Wyjeżdżam z górskiej drogi na autostradę z Kutaisi i jakież jest moje zdziwienie, gdy po niecałym kwadransie jazdy mijam tablicę mówiącą, że w Tbilisi to ja już właściwie jestem. Ulga ale triumf pozorny. Miasto leży w dolinie i gdy wjeżdżasz do niego od tej strony jest ... dość długie. Przede mną jeszcze 22 kilometry do celu.
Postój w Tbilisi jest krótki ale satysfakcjonujący. Mieszkam w starej części miasta więc na “starówce” to ja jestem codziennie. Rozpakowuję rower, zwiedzam. Poza mnóstwem starych budynków, bardzo reprezentacyjną drogą między Placem Wolności, a Placem Bohaterów znajduję ... Teatr Lalek. O tym, że jesteście blisko dowiecie się, gdy w różnych miejscach zaczną pojawiać się posążki krasnali - nie ogromne - tycie, wkomponowane w miejską zabudowę - jedne siedzące, inne stojące. Ten teatr to najfajniejsza budowla, bo kształtem odbiega od klasycznej wizji budynku, jaką widziałem na całej trasie z Polski.
Teatr Lalek
W międzyczasie zwiedzania próbuję załatwić techniczne sprawy. Potrzebuję szprych. Przeciążyłem tył, zmęczyłem materiał, na wyboistych drogach zaczynam gubić po 2-3 dziennie. Zaraz skończy mi się rezerwa. Nie udaje się załatwić nic, a potrzebuję grubych -wszędzie klasyczne cienkie. Jakoś muszę dać radę. Może w Azerbejdżanie będzie z tym łatwiej.
Jeszcze tylko podejście do najwyższego punktu miasta na ruiny patrzące na całe Tbilisi znad fortecy Narikala i mogę jechać dalej. Ostatni rajd przez stolicę Gruzji, bo papiery na azerską granicę muszę mieć w drukowanej formie i już mogę wyjeżdżać, gdy w oko wpada mi ... “Hooters”! Tak, tak, lubimy, chociaż ten wyglądał na zamknięty. Zabrakło mu fontanny na kształt mojej ulubionej z Batumi. Skończę rajd to wrócę i może z moim “poplatynowym” menedżersko-gastronomiczno-rozrywkowym doświadczeniem go rozkręcę, hahaha.
Na przystanku na kawę spotykam chłopaków z Polski - wpadli na rowerach, pytają gdzie tu można spać, bo budżetowo trochę przeholowali i szukają najtańszych rozwiązań.
- Macie namiot?
- Mamy!
- To jedźcie nad zalew pod miasto - blisko, a jak rozbijecie się po jego lewej stronie, to nikt wam tam głowy nie będzie zawracał. Byłem wczoraj - tam nawet ścieżek nie ma. Cisza, spokój ale woda kwitnie.
Czas na Azerbejdżan
Pożegnanie i ruszam do Lagodekhi - sporo dalej niż do Czerwonego Mostu, najbardziej znanego przejścia granicznego w Azerbejdżanie ale o wiele bardziej zjawiskowo, a i przez sam Azerbejdżan droga potem ciekawsza. Tak mówią w Internecie więc jadę to sprawdzić. W dwa dni staję na gruzińsko-azerskiej granicy w międzyczasie nocując na ... stacji benzynowej, tym razem w budowie. Przed samą granicą mija mnie rowerzysta z Chin - jedzie w kierunku Europy.
Cocaine, so much cocaine! Hahaha!
Pyłu po bieleniu ścian nie udało mi się doczyścić przez następne kilka dni. Do Azerbejdżanu wjechałem jak młynarz - odprawa w moim ulubionym stylu i tempie.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, witamy w Azerbejdżanie!
Stempel jest - wszystko jest. Czas na rajd przez krainę ognia. Gruzję zawsze będę bardzo dobrze wspominał i jeszcze kiedyś tam wrócę. Wiecie, że w Batumi możecie kupić 45 metrów kwadratowych w pierwszej linii apartamentowców z widokiem na Morze Czarne za 20.000 dolarów? Już wiecie! Mieszkania bardzo przytulne, zresztą do jednego na 14 piętrze pomagałem wnosić materiały.
Album “Georgia” ze zdjęciami z całej trasy przez Gruzję znajdziesz wśród moich galerii. Jestem na Facebooku jako @kosmopolack.life i na Instagramie jako @kosmopolack. Zapraszam do śledzenia mojej przygody!