04. Zielono mi
Mołdawia
Mołdawia w drugiej odsłonie zaprezentowała się niezwykle spokojnie. Wjechałem do niej z Rumunii przez przejście graniczne w miejscowości Albita, po czym za punktem kontrolnym w Leuseni ruszyłem na północ - w sumie nie wiem czemu - nie była to najkrótsza droga do Kiszyniowa.
Noc zastała mnie w odległości około 40 km od granicy w okolicach miejscowości Cristesti. Tego dnia pedałowałem od samego Jassy więc miałem już ponad 100 km na liczniku. Trzeba było zacząć organizować obóz. Na moje szczęście na trasie pojawiła się ... stacja benzynowa - już to przerabiałem! Jest ciemno ale do stacji dojadę.
Nocleg w Cristesti
Mija pół godziny - jestem! Ruch niemal śladowy - jeden samochód właśnie zatankował i odjechał. Pytam obsługi o jakiś nocleg w okolicy - kemping, dom gościnny. Nie ma ale ... panowie mówią, że mogę spać na tyłach stacji jak mam namiot - podejrzewam, że musieli już gościć podobnych wędrowców. Namiot mam - czas go rozłożyć. Wszystko trwa chwilę. W międzyczasie zdążyłem go podrzeć - pienię się, bo to trzecie czy czwarte rozdarcie przy jego rozkładaniu.
Taki szajs!
Kupiłem namiot z demobilu - wojskowy, jednowarstwowy, z bardzo wysokim współczynnikiem wodoodporności. System rozkładania prosty, niestety aluminiowy stelaż okazał się za długi - to był problem numer jeden. Kwestią wtórną było to, że chociaż sam materiał był laminowany i dość mocny, nici w szwach strzelały przy każdej próbie rozpięcia go na stelażu. Jaki sens mają takie twory? W tamtym momencie, ponieważ była to już któraś dziura z kolei zrobiona tylko podczas rozkładania, zacząłem współczuć armii na której wyposażeniu ten namiot był - sam miałem ochotę potraktować go jak rozpałkę do ogniska. Ostatni jego problem ujawnił się w tej jednej warstwie, dzięki której był tak lekki (całość około 600 gr) - laminat sprawił, że powłoka stała się niemal nieoddychająca, co skutkowało tym, że każdego ranka od wewnątrz było na niej tyle skroplonej pary wodnej, że każdy kontakt z nią był jak chlapnięcie prysznica - jakaś technologiczna porażka w każdym wymiarze. Unikajcie takich cudownych rozwiązań jak ognia. W nepalskiej opowieści pokażę wam rozwiązanie, które okazało się najlepszym z najlepszych.
Czujność przede wszystkim
Namiot stoi, dziura wypchana koszulkami, żeby mi robactwa do środka nie nawłaziło. Idę na stację kupić coś do picia i dowiaduję się, że mogę skorzystać z prysznica. Dla osoby podróżującej moim trybem, to najlepsza wiadomość na koniec dnia, którą mogę dostać. To też stawia Mołdawię bardzo wysoko w moim rankingu krajów przyjaznych rowerzystom. Jak się wkrótce okaże - prysznice są na każdej stacji benzynowej na mojej trasie i można z nich korzystać za darmo. Reszto Europy - czas na ciebie!
Noc mija szybko, choć długo nie zasypiam. Chłopak który pomagał na stacji benzynowej wziął się za zamiatanie - miałem wrażenie, że jednego miejsca tuż obok roweru, co chwilę sprawdzając czy nie ma skarbów pod plandeką, którą był zakryty. Niestety (dla niego) wszystko było owinięte dość szczelnie, a sama płachta przy każdym dotknięciu mocno szeleściła. Po około 30 minutach jego “zamiatania”, podirytowany krzyknąłem z namiotu - “Tam niczewo niet, wsio ze mnoi!”. To był moment w którym zamiatanie się skończyło.
Z tej strony ładniej!
Rano przywitał mnie widok na kształt tych “instagramowych” miejsc z widokówek - widziałem ich wiele na trasie, niestety w większości przypadków lepiej nie pokazywać tego, co jest za obiektywem, hahaha. Po spakowaniu “obozu” zamówiłem jeszcze jedną kawę przed drogą i jazda. Żegnam się z obsługą stacji - chłopak od “zamiatania” unika kontaktu wzrokowego - wiemy o co chodzi i dla was to sygnał, że trzeba być czujnym zawsze i wszędzie.
Droga przez Codrii
“Oczy antymonopolowe”
Droga do stolicy jest zjawiskowa. W ogóle całość tej trasy prezentuje się jak jeden wielki park narodowy - zielony i dziki. Gdy będziecie mieli okazję nią jechać, zabierzcie ze sobą zapas wody, bo przez około 120 km poza tą jedną stacją benzynową nie ma przy niej nic poza polami i gęstym lasem, a 50 km odcinek od Cristesti do Suruceni to już tylko las - Rezerwat Codrii, w którym fanów “Harry’ego Pottera” mogą kusić alternatywne opcje transportu - miotły. Niestety nie powiem wam o co w tym chodzi - nie wiem. Nazwa mówi, że to “panel przeciwpożarowy”, chociaż jak poprosiłem Google o rozpoznanie języka podczas tłumaczenia, to wykrył, uwaga, cebuański i przetłumaczył to jako “oczy antymonopolowe”, hahaha. Piłeś - nie jedź, bo dostaniesz “z miotły”.
Dla ciekawskich (Wikipedia) - język cebuański (cebuano) to język austronezyjski z grupy języków bisajskich. Jego nazwa pochodzi od filipińskiej wyspy Cebu.
W każdym razie te wiotkie gałązki na mój gust to bardziej sprzęt do “podniecania” ognia, niż jego ujarzmiania i zdecydowanie bardziej “Grey” (na marginesie to jedna z najbardziej prostych w formie i treści książek, którą miałem przez chwilę w dłoni - nie pojmuję fenomenu) niż “Harry Potter” w obszarze pożarnictwa.
"Panel przeciwpożarowy"
Wariaci na drodze
Do Kiszyniowa wjechałem tego samego dnia, choć nie bez złości. Ostatni fragment trasy to brak pobocza i plaga idiotów kierujących budowlanymi ciężarówkami, którzy jeżdżą nimi jak wyścigówkami - bez wyobraźni, za szybko i za blisko brzegu jezdni. To byli najgorsi kierowcy na moim całym europejskim odcinku. Leśna sielanka się skończyła, a zaczął się nieco nerwowy wjazd do miasta. Po tym jak trzy wspomniane ciężarówki na 2 kilometrach minęły mnie zachowując 15-centymetrowy odstęp od mojej kierownicy, zacząłem się częściej oglądać za siebie i gdy tylko nadjeżdżała kolejna, usuwałem się z drogi w ogóle.
Ostatnia prosta
Kiszyniów wita wszystkich bujną roślinnością. Wiecie, że to najbardziej zielona stolica Europy? Miasto nie jest duże, choć największe w tym 3.5-milionowym kraju. Mnóstwo parków, w parkach stawy, osiedla porośnięte wysokimi drzewami - bajka. Nawet zabudowa jakaś taka podobna - do jej opisu używam hasła “wszędzie Piotrków Trybunalski”, hahaha. Architektonicznie do Mołdawii nam blisko - czasy polsko-radzieckich romansów bez wzajemności zrobiły swoje.
Ale cyrk!
Jedną z ciekawszych budowli, które minąłem na całej trasie przez byłe radzieckie republiki był budynek cyrku w Kiszyniowie. Wcześniej widziałem jeden we Lwowie, choć architektonicznie był dużo prostszą konstrukcją. Ten robił wrażenie. Wybudowany w 1981 roku był największym i najlepszym cyrkiem w całym ZSRR - miejscem, które dla artystów cyrkowych było tak symboliczne jak obecnie nowojorska Carnegie Hall dla muzyków. Każdy chciał wystąpić na jego scenie choć raz. Cyrk to druga rzecz, którą zapamiętałem jako nieodłączny element rosyjskiej kultury lat 90-tych. Pierwszą, wciąż bardzo widoczną w świecie, jest jazda figurowa na łyżwach.
Czernobyl 1986
Zwiedzam wszystko - parki, skwery, fontanny, centralny plac miasta z Łukiem Triumfalnym na środku. Trafiam pod obelisk upamiętniający eksplozję w Czernobylu - miałem wtedy 6 lat i byłem z rodzicami u wujków w Krakowie. Pamiętam, że w radiu mówili, żeby zdejmować pranie z balkonów po południu. Wszyscy jedli tabletki z jodem. Jak dzisiaj wiemy, trochę to było spóźnione. Droga w nieznane
Pokolenia
Do Naddniestrza z Kiszyniowa rzut beretem - czas szykować się do drogi. Ruszam w nieznane, bodaj do ostatniego bastionu ZSRR na mapie współczesnego świata. Emocji dodaje fakt, że to ta część Mołdawii, nad którą Mołdawia żadnej kontroli nie ma. Wjeżdżam i jestem zdany tylko na siebie - takie informacje serwuje mi Internet. Czy tak jest?
Pierwszy wjazd na Mołdawię opisałem w części “02| Mołdawia. Falstart.”. Jeżeli masz ochotę poczytać, co było po tej historii, zajrzyj do opowieści “05| Szeryf. Kraina Lenina.” Zdjęcia z mojej całej trasy przez Mołdawię i Naddniestrze znajdziesz w albumie “Moldova”.