05. Wirtualny kraj
Naddniestrze
Jest takie miejsce na mapie Europy, które oficjalnie nie istnieje ... ale jest. Mam tu na myśli “państwo” nad Dniestrem - Naddniestrze Pridniestrowiem zwane - owiany złą sławą pas ziemi będący częścią Mołdawii. Nie taki wilk straszny ale o tym zaraz.
Dlaczego oficjalnie go nie ma? Bo, jak możemy przeczytać w licznych publikacjach, gdy Mołdawia w 1990 roku odłączyła się od Związku Radzieckiego, Naddniestrze postanowiło w nim zostać, w efekcie deklarując swoją niepodległość jeszcze w tym samym roku. Po dziś dzień sentyment do czerwonych czasów i bycia częścią imperium jest tam wyczuwalny. Niestety nikt jego niepodległości nie uznaje, prawie nikt. By stan ten miał jeszcze bardziej abstrakcyjny wymiar niż już i tak ma, niepodległość Naddniestrza poparły dwa regiony - Abchazja i Osetia Południowa. Oba niby w Gruzji ale poza jej wszelką kontrolą. Zresztą Abchazja, której niepodległość kilka Państw na czele z Rosją popiera, była drugim problemem na trasie mojej wyprawy. Uważajcie, bo wjazd z Rosji przez Abchazję do Gruzji może skutkować zatrzymaniem was przez gruzińską Policję więc od tej strony rozsądnym rozwiązaniem wydaje się być prom z Soczi do Batumi lub Poti.
W Naddniestrzu wszystkim rządzi “Szeryf” - gdy dotrzecie na miejsce, to przypomnicie sobie te słowa. Tak więc witamy na dzikim wschodzie!
Jadę - droga w lesie. Co jakiś czas po obu stronach drogi migają wielkie gospodarstwa rolne. W końcu kiedyś wszyscy byliśmy częścią systemu, który gospodarczą potęgę opierał na PGR-ach.
“Czekpointy”
Droga pustoszeje, okoliczne pola giną za linią drzew, która z każdym kilometrem bardziej przybliża się do mnie. Gdy już mam wrażenie, że jadę lasem, na drodze pojawia się posterunek. Wygląda raczej prowizorycznie - beczka na środku, znak żeby się zatrzymać. Samochód, który podjechał przede mną, staje. Mam zamiar zrobić to samo ale dwóch żołnierzy z karabinami pamiętającymi jeszcze drugą wojnę światową macha żebym jechał dalej. Dziękuję ukłonem, przejeżdżam obok zatrzymanego auta, myślę - szybko poszło.
Nic z tego. Okazuje się, że to był “czekpoint” numer jeden - jeszcze będą dwa. Na tym odcinku jedzie się po prostej, jest zielono i ... bardzo cicho. Dość szybko podjeżdżam do miejsca w którym drogę zagradza szlaban, a po obu jej stronach stoją budynki nie różniące się niczym od tych, które mijałem na wszystkich poprzednich granicach. No może te są nieco mniejsze. Podchodzi żołnierz.
- Ad kuda wy? - pyta.
- Z Polszy! - odpowiadam.
Uśmiecha się, ręką pokazuje miejsce w którym mam postawić rower, a następnie okienko, przed którym stoi całkiem spora kolejka ludzi. To rejestracja wjeżdżających. Mimo groźnie wyglądającej oprawy, żołnierzy, karabinów i szlabanów cała procedura jest bajecznie prosta i szybka, a i strażnicy na tych posterunkach bardzo sympatyczni.
Podchodzę do okienka. Padają standardowe pytania - skąd, dokąd, na ile. Mówię, że jadę na Ukrainę i chciałem po drodze zobaczyć Tyraspol. Kilometrów dużo nie ma więc dzisiaj dojadę, jutro pooglądam, a pojutrze ruszę w dalszą drogę. Dostaję do wypełnienia blankiet, w którym trzeba podać adres, pod którym mam zamiar się zatrzymać.
Wszystko by poszło szybciej, gdyby ... nie padł mi telefon. Adres jest ale w nim. Przed przyjazdem do Tyraspola zgadałem się z dziewczyną, która powiedziała, że bez problemu mogę się u niej zatrzymać. Mamy do siebie kontakt na WhatsApp. Pozostaje trochę się podładować, co akurat nie stanowi najmniejszego problemu, gdy podróżujesz rowerem elektrycznym - bank mocy, który ze sobą wieziesz naładuje twój telefon razy dziesiąt!
Półgodzinny postój, telefon podładowany, adres wpisany, karteczka podstemplowana - mogę jechać dalej. Rowerem i torbami nikt zainteresowania nie wykazał więc były to wszystkie formalności, które czekały mnie na tej “granicy”.
Tak na marginesie - WhatsApp to najbardziej popularny komunikator spośród wszystkich na trasie - jeżeli wymieniałem się z kimś kontaktem, to w 98% przypadków był to numer telefonu ze wskazaniem właśnie na WhatsApp.
Za drugim posterunkiem las znika, droga zawija, pokazują się pierwsze budynki. Jestem w Benderach. Podobnie jak w Mołdawii - niby daleko od domu ale dookoła “Piotrków Trybunalski” - styl ten sam. Może pomników trochę więcej. Zdecydowanie mniej ludzi i samochodów.
Ostatni "czekpoint"
Jazda do słynnego czołgu przy moście na Dniestrze trwa jakieś pół godziny, bo podjazd od strony fortecy jest zamknięty i trzeba przejechać okrężną drogą przez miasto. Pada. Nie spieszę się. Oglądam wszystko po drodze, bo jest nieco egzotycznie - czas w miejscu stanął lat temu trzydzieści. Zatrzymuję się w najbardziej charakterystycznym punkcie trasy przez Naddniestrze - pod czołgiem “ПМР”, robię kilka zdjęć i wjeżdżam na most. Tu też znajduje się ostatni z trzech posterunków kontrolnych. Analogicznie do pierwszego - żołnierz gestem pokazuje, żeby jechać więc jadę - to ostatnia prosta do samego Tyraspola.
Witamy w Tyraspolu!
Pieniądze szczęście dają
Jest “nowy kraj” więc i pieniądz musi być nowy - to jeden z podstawowych elementów gwarantujących państwom gospodarczą autonomię. Pieniądz jest i to jaki! Samo naddniestrzańskie “państwo” bardziej w formie wirtualne niż realne - taka trochę gra ... więc i kasa jak z “Monopoly”. Obok klasycznych papierów i metalowego bilonu trafiam na ... ruble z plastiku przypominające bardziej żetony do gry niż prawdziwe pieniądze. Są prawdziwe! Okrągłe, kwadratowe, pięciokątne - twórcę fantazja poniosła, choć dla osób niewidomych może to być niesamowite ułatwienie, a i w portfelu mniej ważą. Na twarzy pojawia się uśmiech.
Money, money, money ... must be funny ...
Jest tanio, mam być jeszcze dwa i pół dnia - wymieniam 50 dolarów. Koleżanka łapie się za głowę i mówi, że za dużo. To był najniższy nominał, którym operowałem. Robię kolację i plan na jutro. Nadmienię tu, iż idea wspólnej waluty w krajach o diametralnie różnym poziomie życia, to pomysł lunatyka - mam na myśli strefę euro, do której, mam nadzieję, nie przystąpimy nigdy, chyba że najpierw w Polsce pensje podniosą do niemieckiego poziomu - ot tak, z dnia na dzień. Wtedy się zamknę z podobnymi uwagami.
Zwiedzanie Naddniestrza zacząłem wcześnie wizytą w sklepie z nabiałem. Moja rowerowa dieta na całej trasie bazuje na lekkim ale dużym i kalorycznym śniadaniu - płatki z miodem i orzechami mogę jeść codziennie. Poszedłem po mleko i jakież było moje zdziwienie gdy odkryłem, że mogę w sklepie płacić mołdawskimi lejami i wychodzi to znacznie korzystniej niż moja wymiana dolarów na zapas. Mądry Polak po szkodzie ale przynajmniej na chwilę “lokalnie” bogaty, hahaha.
Za ojczyznę!
Zakupy zrobione, śniadanie zjedzone, rower od przyczepy odpięty - jedziemy do miasta. Nie jest duże - powierzchniowo jak Żywiec choć liczbą ludności bliższe Olsztynowi. Zadbane i bardzo spokojne. Rekreacyjna jego część przytulona jest do rzeki, po której możecie przepłynąć się statkiem, jest plaża. Zaskakuje zielenią i ilością wszelkiej maści monumentów - w miejscu centralnym Suworow, który m.in. przeprowadził oblężenie Wawelu, zakończone kapitulacją załogi w 1772. Leninów spotkacie w nim więcej niż turystów w ciągu miesiąca - znalazłem czterech. O jedzeniu powiem niewiele, bo ... poszedłem na pizzę, hahaha. Dobra była. Zresztą jak pewnie zauważyliście, unikam tematów jedzenia - nie zależy mi na robieniu z tej podróży kulinarnego bloga, jakich milion, a jak ktokolwiek potrzebuje kulinarnych inspiracji to z pewnością znajdzie w sklepie książkę kucharską z przepisami z każdego kraju przez który jadę okraszoną znacznie lepszymi fotografiami niż te, które miałbym wrzucać do Internetu. Jak zdarzy mi się zjeść coś ponad schemat, jak na przykład własną nogę w kryzysowym momencie lub cudzego kota z chęci zemsty, to relacja będzie szczegółowa. Tak więc na ten moment “sory”.
Rebel rubel - na bogato!
Dzień zbliżał się ku końcowi, trzeba było szykować się na kolejny. Wszystko poszło nader sprawnie z wyjątkiem ... wymiany rubli, których sporo zostało, na walutę któregokolwiek z sąsiadów lub po prostu dolary - “mission impossible” - dosłownie. Więc zostałem z plikiem kasy w garści - kasy, która nigdzie poza Naddniestrzem nie ma żadnej wartości. Coś trzeba było z tym zrobić. Zresztą sam fakt bycia tak unikatową powinien skłonić władze Naddniestrza do nazwania jej “rebel”, nie “rubel”. Taka nazwa bardziej pasuje, hahaha. Co zrobić, gdy wymienić się nie da? Trzeba wydać!
Poproszę wszystko
Oczywiście aż tyle rubli nie było, żeby tak szaleć, choć mając na uwadze ceny, z zakupami czekałem do samej granicy. Droga minęła szybko, bo do Ukrainy jest niecałe 40 kilometrów. Właśnie! Jeżeli planujecie się pokręcić w tamtych okolicach, to pamiętajcie, że bezproblemowym jest wyjazd z Naddniestrza na Ukrainę, gdy macie Mołdawski stempel z datą wjazdu. Problemem może okazać się jazda z Ukrainy do Mołdawii przez Naddniestrze, gdyż ono jako “państwo-niepaństwo” nie może wam stemplować paszportów, przez co stajecie w Mołdawii tak, jakbyście się tam teleportowali. Co ciekawe - paszporty Naddniestrza są, ale nie obowiązują nigdzie więc mieszkańcy tego rejonu podróżują na paszportach Mołdawii lub Rosji.
Przed granicą z Ukrainą
Na Ukrainie w miejscowości Kuchurhan stanąłem cięższy o prawie 16 kg - głównie za sprawą napojów, bo czekolady przy nich ważyły niewiele, a trzy lody, które kupiłem za dosłownie “ostatnie klepaki” zjadłem na miejscu. Od rubli się uwolniłem! Niestety czekolady w ciągu godziny zmieniły konsystencję na ciekłą więc ucztowania nie było - trzeba było najpierw znaleźć jakąś lodówkę. Poszukam jej już na Ukrainie!
Zdjęcia z mojej całej trasy przez Mołdawię i Naddniestrze znajdziesz w albumie “Moldova”, a wszystko przed Pridniestrowiem opisałem w historii “04 | Mołdawia. Jak tu spokojnie.”