kosmopolack.life :: 06. Chrzest bojowy

Historie

ine 01

06. Chrzest bojowy

Kuchurhan - witamy na Ukrainie! Kolejna granica, którą przejechałem prawie na machnięcie ręką, z rozpędu przekraczając ją po chwilowo zamkniętej części przejścia. Straż graniczna bardzo uprzejmie pokazała mi miejsce w które powinienem się udać ale widząc niemałą kolejkę i mój majdan panowie zawołali mnie do siebie, zapytali skąd jestem i pieczątka do paszportu wpadła prawie niepostrzeżenie.

Gdy tylko minąłem przejście graniczne, niedawne wspomnienia rajdu przez Lwów, Chocim i Kamieniec Podolski sprawiły, że na duchu zrobiło mi się fajniej. Lubię Ukrainę, chociaż ta jej część technicznie nie była dla mnie łaskawa ale po kolei.

Strzelnica? Strzelnica?

Od granicy z Naddniestrzem (“05| Szeryf. Kraina Lenina.”) do Odessy jest około 70 km, z Tyraspola nieco ponad 100 - to wystarczająco bym jeszcze w tym samym dniu tam dotarł. Pchany myślą o tym, że znowu będę nad morzem - frunąłem - droga minęła mi nader przyjemnie i szybko, a i Ukraina z tej strony wydawała się jakaś bardziej zielona. Swoje zrobiły opinie znajomych na temat Odessy - marzyłem, żeby zobaczyć to miasto. Nie wiem czy powinienem brać to za podróżną wskazówkę ale znaki drogowe przed miastami, które były szczególnie urocze na Ukrainie, traktowane były śrutem - najpierw te przed Lwowem, teraz przed Odessą - a przecież znak popsuty, to nie dobry znak, hahaha.

Odessa jest piękna!

Odessę po raz pierwszy przejechałem nocą, bo spanie miałem nagrane 20 km na północ od centrum miasta w domu Lwa - znajomego couchsurfera i musiałem tam dotrzeć. Był to jeden z najsympatyczniejszych przystanków na mojej trasie, choć samego gospodarza w domu nie było. Ugościła mnie jego żona Irina. Jego córka Hanka studiuje w Krakowie i wydaje mi się, że podczas tej wizyty mieszkałem w jej pokoju.Wnoszę to po obecnych tam towarzyszach - lalkach i misiach. Powiem więcej - nie spotkaliśmy się nigdy, poznaliśmy się na Instagramie już po moim wyjeździe z Odessy i kontakt mamy do dzisiaj. Z tego miejsce pozdrawiam wszystkich spod palmy w Tajlandii - Lwa, Irinę i Hankę!

Kolejny dzień zapowiadał się bardzo intensywnie. Zwiedzania nigdy nie planuję, zawsze jest to spontaniczna jazda bądź spacer przez miejsca do których docieram, czasem zupełnie przypadkowo i w nadziei, że nie trafię na hordy turystów z przewodnikiem Lonely Planet w dłoni. Chodzenie utartymi ścieżkami nie jest dla mnie, a i frajda z takiego oglądania świata żadna. Uważam, że cenniejszym jest znalezienie małego sklepiku w uliczce bez nazwy, o którego istnieniu prawie nikt nie ma pojęcia, niż wizyta w barze pełnym “białych twarzy”, gdzieś po środku “czarnego lądu” tylko dlatego, że jest to jedno z rekomendowanych w przewodniku miejsc. Nie ma w tym ducha przygody, nie ma Indiany Jonesa. Tak więc ruszyłem zwiedzać po mojemu.

Wiecie, że rower elektryczny w takich momentach sprawdza się wybornie? Mój Geobike X-ROAD 2.0 bez bagażu potrafi mnie pchać trybem wspomagania przez 120 km, gdy tylko dobrze operuję przerzutkami. Mimo 20 km odległości od centrum miasta byłem w nim 3 razy - jadąc i odpoczywając. Baterię naładowałem raz. Moc w nogach potrzebna na dalszą drogę miała czas się zregenerować. Bardzo ergonomiczna forma zwiedzania.

Odessa jest przepiękna! Odessa jest przepiękna!

W samej Odessie warto się zgubić, tylko trzeba pamiętać, żeby częściej zerkać w górę niż pod nogi. Architektura boska, fasady budynków zdobione w najmniejszych detalach od gzymsu do cokołu. Majstersztyk. Dwa dni kręcenia się po mieście okazały się niewystarczające. Zostałem dzień dłużej niż planowałem.

Nad morzem w Odessie Nad morzem w Odessie

Poza punktami turystycznej trasy, których przeoczyć się nie da, takimi jak Teatr Opery i Baletu, Filharmonia, Potiomkinowskie Schody, park przyjaźni ze Stambułem czy Pasaż z ilustracji wyżej, moją uwagę bez reszty pochłonęły małe uliczki oplatające całe centrum miasta. Fascynacja architekturą wszelaką została mi jeszcze z czasów, gdy w liceum będąc planowałem jej studiowanie, po czym poszedłem jak owca za stadem na ekonomię. I po co?!

Co ważne - cały nadmorski bulwar z kosmicznie długą ścieżką rowerową i trasą biegową jest wybornym miejscem dla tych, którzy lubią aktywnie spędzać czas. Pas nadmorski między nim a wodą nadaje się do dzikiego biwakowania - widziałem tam namioty. Ci, którzy preferują aktywności polegające wyłącznie na leżeniu przysłowiowym plackiem na plaży, bądź ucztowanie, nie wrócą z Odessy zawiedzeni. Kuchnia ukraińska jest pyszna - chyba już to wspominałem. Amatorzy nocnych rozrywek, koktajli z parasolką i bardziej imprezowych klimatów przy tymże bulwarze znajdą sporo miejsc w których można popłynąć bez wody. Uwaga na dziewczyny - szybko można się zakochać, hahaha.

Odeski czas zbliżał się ku końcowi, trzeba było ruszać dalej. Rower spakowany, trasa rozpisana - jadę brzegiem morza tak długo, jak to tylko możliwe. Kierunek Czarnomorsk - jeszcze tego nie wiem ale w tej podróży będę tam dwukrotnie. Piszę o tym więcej w części “08| Bułgaria. Nie odpuszczaj.”.

Z miasta szybko uciec się nie dało - żegnały mnie trzy niezależne polskie teamy, które w tym czasie wpadły do Odessy na wakacje. Wszystkie trzy spotkania były bardzo miłe.

Dotarłem do Zatoki. Tu zatrzymałem się na noc. Niby miejscowość wypoczynkowa ale turystów jak na lekarstwo. Gorąco ale jeszcze mamy czerwiec - rok szkolny trwa.

Kurortne Kurortne

Rano ruszyłem dalej, a że słońce grzało i morze kusiło, nie bardzo mi się spieszyło. Na tym etapie namiot już nie tylko miał trzy dziury - przy ostatnim rozkładaniu, próbując rozpiąć “dziada” na zbyt ciasnym stelażu złamałem jedną rurkę. Pękła w miejscu takim, że trudno było to w warunkach polowych naprawić. Tak przynajmniej mi się wydawało do chwili znalezienia na poboczu drogi fragmentu miedzianej instalacji cieplnej. Jak myślicie - co zrobiłem?

Rurka po "asfaltowej" obróbce Rurka po "asfaltowej" obróbce

Siadłem przy jezdni i po ponad godzinie gięcia i tarcia nią o asfalt w celu uzyskania pożądanej formy okazało się, że pasuje do mojego pomysłu idealnie. Prawie - potrzebowałem trochę taśmy (to drugie bardzo ważne “narzędzie”, które musisz ze sobą mieć). Stelaż naprawiony ale ujechałem zaledwie 40 km trafiając do nadmorskiego kurortu o wymownej nazwie ... Kurortne. Było tak przyjemnie, że po dość intensywnym czasie w Odessie postanowiłem zrobić sobie tu dzień odpoczynku z dzikim planem na kąpiel w morzu nazajutrz. To był cały plan.

Jak już wspominałem razy kilka - ja w życiu zbyt łatwo mieć nie mogę (choć z drugiej strony nawet nie staram się mieć, bo uważam, że łatwe życie jest nudne). Następnego dnia pogoda popsuła się bardzo - chłodny wiatr, deszcz i chmury zrujnowały moje plażowanie. Jakaś siła wyższa postanowiła mnie stamtąd przegonić - udało się jej. Nie ma tego złego - połatałem namiot! Jak nie możesz zmienić sytuacji, to ją wykorzystaj!

Noż ku#wa! Noż ku#wa!

Oczywiście dzień wyjazdu przywitał mnie 27-stopniowym upałem i bezchmurnym niebem. Przekorny los. Wystartowałem raniutko i miał być to piękny dzień w drodze. Miał być. Nie wiem czy jechałem godzinę do chwili w której za moimi plecami rozległ się huk głośny jak strzał z pistoletu. Eksplodowała opona razem z dętką w kole od przyczepy. Noż ku#wa!

Stoję w polu, o sklepach mogę zapomnieć i scenariusze zasadniczo są dwa. W obu mam mniej więcej tyle samo do przejechania - 70 km. Mogę wrócić do Odessy - z pewnością koło tam naprawię ale dubluję trasę albo mogę jechać dalej licząc na to, że znajdę sklep z częściami po drodze na Izmaił. Problem w tym jak jechać, gdy opona i dętka są rozprute na odcinku 7-8 centymetrów, a przyczepka swoje dźwiga. Dwucentymetrowymi łatkami, które mam, mogę sobie co najwyżej powieki zakleić, żebym nie musiał tej mizerii oglądać ale jest ryzyko, że przestanę się trzymać drogi. Co zrobić, żeby na trasie do najbliższej cywilizacji nie popsuć obręczy?

Armata z krawata

Sztuka podróżowania w moim przekonaniu jest jak linia na mapie - wasz ślad - będący wypadkową głodu poznawania nowych miejsc, umiejętności adoptowania się do warunków otaczającego świata i woli przetrwania w drodze, na którą bezpośredni wpływ ma sztuka improwizacji w sytuacjach często beznadziejnych. Ważne żeby kombinacja tych wszystkich elementów była skuteczna i im dłużej jest - tym ten ślad na mapie jest dłuższy.

Lepiej się nie dało Lepiej się nie dało

Tak więc zaimprowizowałem - zrobiłem koło z badyli, które rosły dookoła. Zarówno opona jak i dętka nadawały się tylko do wyrzucenia ale obręczy pokrzywić nie chciałem. Potrzebowałem delikatnej amortyzacji. Udało się, choć teren szybko przestał mnie rozpieszczać. Wjechałem na drogi, na których asfalt pojawiał się miejscami i był pewnego rodzaju luksusem zajmującym pasek 30 centymetrów w osi jezdni. Reszta prezentowała się jak na poniższym obrazku.

Droga na Izmaił Droga na Izmaił

Im trudniej, tym ładniej

Minąłem Jezioro Słone, przy którym poznałem strażnika parku narodowego, który znajduje się nieopodal - pocieszył mnie, że na targu w miejscowości Tatarbunary dostanę wszystko, czego potrzebuję. Mój plan był prosty - trzeba tam dzisiaj dojechać!

Ruszyłem rozentuzjazmowany nadzieją na szybkie naprawienie usterki. Choć jakość nawierzchni, po której się poruszałem, wołała o pomstę do nieba, widoki były urzekające. Najlepiej zapamiętałem moment, w którym przede mną znikąd na drodze pojawił się czarny koń - biegał sam. Nie były to zwidy, bo na zdjęciu został, hahaha. Stanął, popatrzył chwilę, parsknął i pobiegł dalej. Oprócz nas wokół żywego ducha. Wniosek prosty - im trudniej gdzieś dotrzeć, tym ładniejszych widoków należy się spodziewać i powiem wam, że to się sprawdza! Wyjątek stanowi Kaszmir ale o tym poczytacie w mojej najbardziej emocjonalnie nacechowanej opowieści o “matriksie” zwanym Indie.

Jezioro Słone Jezioro Słone

Niedługo po tym spotkaniu natknąłem się na dwóch chłopaków z Krakowa, którzy jechali w przeciwnym kierunku - uprzedzili mnie, że na granicy w Reni “trzepią” wszystkie torby i pocieszyli, że trochę dalej droga wygląda nieznacznie lepiej, a gorszego kawałka niż ten, na którym właśnie stoimy nie widzieli. Ufff. Poczułem ulgę, bo nie wiedziałem jak długo moje zaimprowizowane rozwiązanie jeszcze wytrzyma.

Dało radę! Dojechałem! Tatarbunary to malutka miejscowość - w centrum jeden motel, jeden dom gościnny - oba tańsze niż hotele na obrzeżach ... i targ, na którym możesz nie tylko naprawić rower. Jak się uprzesz, to poskładasz samochód z tego czym tam handlują! Bomba!

W dalszą trasę ruszyłem z nowym kompletem opon. Nigdy nie przypuszczałem, że tak proste rzeczy mogą dawać tyle szczęścia.

Izmaił Izmaił

Kolejnego dnia dotarłem do miasteczka Izmaił - kiedyś jednej z najsilniejszych twierdz Tureckich, zdobytej w 1790 roku przez wojska Suworowa. Upamiętnia to potężna grafika w centrum miasta będąca ilustracją oblężenia miasta. Ładnie tam! Zatrzymałem się u bardzo sympatycznego couchsurfera, który na prośbę o nocleg odpowiedział niemal natychmiast, dodatkowo zgodził się, żebym został u niego dwie noce. Od Mołdawii i Rumunii dzielił mnie jeden dzień drogi.

Ostatni obiad

Postanowiłem ostatni raz na Ukrainie zjeść coś dobrego. Oglądając miejsce, w którym dawno temu znajdowała się słynna twierdza (nic z niej nie zostało), a z drugiej strony Dunaju uśmiechała się do mnie Rumunia, natknąłem się na ciekawie prezentującą się restaurację, z której drzwi krzyczała do mnie naklejka z napisem “face control”. O, mamy tu selekcję - duchy przeszłości wystawiły mnie na próbę. Dziewczyna niesie menu - próba zaliczona bezboleśnie, hahaha. Przeglądam kartę i choć z czytaniem cyrylicy najmniejszych problemów nie mam (ze zrozumieniem czasem tak) to wszystko wygląda jak danie, które trzeba sobie samemu poskładać - kilka rodzajów mięsa, kilka rodzajów ziemniaków, kilka surówek, do tego zupy. Gdy wszytko z zupą się zsumuje cena robi się podobna do tej za dobry obiad w Polsce. Więc wybieram - mięso takie, ziemniaki siakie, sałatka owaka i do tego zupa. Wyszło 36 zł - pożegnalny strzał na Ukrainie więc można!

Wraca kelnerka, a ja zaczynam się zastanawiać o co, kurde, chodzi. Każda z zamówionych przeze mnie pozycji, to nie element jednego dania - to danie samo w sobie - w daniu ziemniaczanym - mięso i dodatki, w daniu z mięsem - ziemniaki, w surówce - jajko, grzanki i ser ... i do tego zupa. Ja sam, cztery porcje - siedziałem tam 3 godziny - zjadłem wszystko, takie było dobre. Moja miłość do Ukrainy w tym momencie sięgała zenitu!

Ostatni kemping

Izmaił opuściłem za późno. Wiedziałem, że czeka mnie jeszcze jeden nocleg gdzieś po drodze, problem w tym, że do samej granicy niewiele tam jest - po rumuńskiej stronie zaczyna się zjawiskowa Delta Dunaju, po ukraińskiej tylko pola i stawy. Przystanek okazał się bardziej przyjemny niż się spodziewałem - znalazłem miejsce przy jednej ze ścieżek wchodzących mierzeją głęboko w jeden ze zbiorników, wśród łanów trzciny wyższej ode mnie. Kryjówka doskonała - tak myślałem do momentu pobudki. Po niej miałem wrażenie, że jestem członkiem jakiegoś koła wędkarskiego - gdy wyszedłem z namiotu dookoła mnie przy tafli wody dziesięciu chłopa moczyło przysłowiowe kije. Komary dawały o sobie znać bardzo.

Ostatnia noc na Ukrainie Ostatnia noc na Ukrainie

Gdy jadę sam, do spania, poza przystosowaną do tego infrastrukturą taką jak hotele, motele, hostele, domy gościnne, wybieram dwa rodzaje miejsc. W pierwszym wszyscy muszą być świadomi mojej obecności - to sprawdzona w Mołdawii stacja benzynowa, czasem miejski park, trawnik obok posterunku Policji czy na terenie szkoły - tam zwykle jest bezpiecznie. Do tej grupy wrzuciłbym także prywatne posesje, na których często można postawić namiot. Grupa druga - moja ulubiona - to miejsca w których nikt nie ma prawa mieć pojęcia o tym, że tam jestem - jak to wyżej - poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Często pytany o dzikie zwierzęta, powiem tak - najdzikszym ze wszystkich jesteśmy my sami, my też dla siebie stanowimy większe zagrożenie niż wilk, niedźwiedź czy tygrys, które gdy tylko poczują lub usłyszą człowieka, chowają się w lesie (“10| Gruzja. Miś w lesie.”). Z ludźmi jest inaczej, stąd hołduję w trakcie tej wyprawy jednej zasadzie - “Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal!”. Znacie to, prawda?

Łowcy skarbów

Koniec ukraińskiej przygody Koniec ukraińskiej przygody

Na “powitanie” przez celników w Reni koledzy z Krakowa mnie przygotowali. Była to najgorsza graniczna odprawa jaką przechodziłem na całej dotychczasowej trasie i piszę to w Tajlandii, mając za plecami 14 krajów. W pakiecie:

  • rozgrzebanie każdej torby,
  • 3-godzinny wywiad z serii “a co to, a po co to” obejmujący największe pierdoły z apteczki,
  • zabrany nóż, bo argument, że jestem na 3-letnim kempingu z elementami surwiwalu niestety do panów nie trafił, a nóż był po prostu fajny,
  • grzywna, która choć niewielka, ze 150 hrywien “do ręki” urosła do 200 na papierze w chwili gdy powiedziałem, że nie mam już ukraińskich pieniędzy i muszę wypłacić z bankomatu,
  • ogólny niesmak na do widzenia.

Na marginesie - papiery z sądu w Odessie, które miały do mnie przyjść, nigdy nie doszły więc w moim odczuciu zostałem po prostu “skrojony” w białych rękawiczkach, a cała ta kontrola służyła znalezieniu czegokolwiek, co można sobie wziąć - padło na nóż.

Podsumowując - nadal bardzo lubię Ukrainę! Po prostu będę na nią wjeżdżał innymi przejściami granicznymi niż to w Reni, hahaha. Za chwilę spotkamy się ponownie na rumuńskiej granicy. Będzie niespodzianka. Nie ukrywam, że po ostatnich 3 godzinach na Ukrainie czułem z tej okazji bliżej nieokreśloną radość.

Albumy “Ukraina 1” i “Ukraina 2” ze zdjęciami z całej mojej trasy przez Ukrainę znajdziesz w moich galeriach. Pierwsza część drogi znajduje się w opowiadaniu “01. Sąsiedzi”. Jestem na Facebooku jako @kosmopolack.life i na Instagramie jako @kosmopolack. Zapraszam do śledzenia mojej przygody!

Jak chcesz mnie dodać do znajomych, nie wahaj się. Znajdziesz mnie we wspomnianych serwisach społecznościowych jak również na LinkedIn. Może spotkamy się po drodze, kto wie! Stale szukam dobrych ludzi na trasie, którzy będą chcieli udzielić mi schronienia na noc. Jeżeli chcesz potowarzyszyć mi w podróży w wybranych krajach - powiedz mi o tym. Jeżeli znajdziesz chwilę, by pokazać mi swoje miasto - daj mi znać! Nasze zdjęcie w moim blogu podróżniczym to mus!